Google potwierdziło właśnie autentyczność wewnętrznych dokumentów, które kilka dni trafiły do sieci. Wyciek objął tysiące plików pozwalających poznać mechanizmy stojące za działaniem popularnej wyszukiwarki. Technologiczny gigant do tej pory nie komentował kontrowersyjnych doniesień, lecz najwyraźniej skala problemu okazała się przytłaczająca. Przy okazji poznaliśmy szczegóły dotyczące wpływu tego incydentu na przeciętnych użytkowników.
Google przestało nabierać wody w usta
Regularnie mamy do czynienia z najróżniejszymi wyciekami danych. Nie trzeba sięgać pamięcią zbyt daleko – zaledwie kilka miesięcy temu poznaliśmy plany na rozwój marki Xbox. Nierzadko dowiadujemy się również o udostępnieniu wrażliwych danych należących do przeciętnych użytkowników. Wtedy najczęściej publikowane są przeprosiny oraz zapewnienia, że to nic wielkiego, ale mimo wszystko warto zmienić hasło, by uniknąć jakichkolwiek nieprzyjemnych sytuacji. Dzisiaj mamy do czynienia z tym pierwszym rodzajem wycieku.
Internet obiegły doniesienia o zbiorze 2500 wewnętrznych dokumentów Google poświęconych sposobowi gromadzenia danych przez wyszukiwarkę koncernu. Do tej pory nie byliśmy w stanie ocenić wiarygodności tych informacji, lecz teraz sytuacja nareszcie się wyklarowała. Firma potwierdziła autentyczność wycieku, co tylko uwypukla skalę problemu. Co dokładnie przekazano w oficjalnym komunikacie?
Na samym początku warto zaznaczyć, iż udostępnione pliki pozwalają dogłębnie zajrzeć do algorytmów kształtujących to, co widzimy podczas przeglądania sieci. Chodzi o wyszczególnienie śledzonych przez Google danych, które składają się na sposób tworzenia rankingu stron internetowych widocznych za pośrednictwem popularnej wyszukiwarki. Eksperci wskazują jednak, że dokumenty prezentują się niczym materiały skrojone pod pracowników korporacji. Nie znajdziemy tam dokładnego opisu działania pilnie strzeżonych mechanizmów, ani też jasnego określenia do czego konkretnie służą wybrane informacje.
Mimo wszystko mamy do czynienia z pożywką dla wszystkich marketingowców czy ekspertów SEO, którzy otrzymali dodatkowe sygnały wskazujące na to, co jest brane pod uwagę przy katalogowaniu witryn. Nic więc dziwnego, że głos w sprawie postanowił zabrać sam zainteresowany. Davis Thompson, rzecznik prasowy Google, wysłał redakcji The Verge stosunkowo krótkie oświadczenie mające na celu uspokojenie opinii publicznej.
Jak Google ustosunkowało się do wycieku?
Stanowi ono przestrogę przed „przyjmowaniem niedokładnych założeń dotyczących wyszukiwania w oparciu o wyrwane z kontekstu, nieaktualne lub niekompletne informacje”. Przedstawiciel technologicznego giganta zachęca przy okazji do zapoznania się z publicznie dostępnymi dokumentami opisującymi to, jak działa wyszukiwarka i jakie rodzaje czynników są brane pod uwagę przez zaawansowane systemy. Zbyt wnikliwa analiza wewnętrznych treści może doprowadzić do negatywnych skutków.
- Przeczytaj również: Sklep Google Play siedliskiem złośliwych aplikacji. Usuń je natychmiast
Jeśli zaś chodzi o wpływ wycieku na przeciętnych internautów, to obecnie trudno go oszacować. Na pewno jakiś będzie, ponieważ z wyszukiwarki Google korzysta większość osób posiadających połączenie z siecią. Mowa nie tylko o jednostkach, ale też firmach, restauracjach czy sklepach internetowych. Koncern niestety dość lakonicznie opisuje problem i jest w tym wszystkim bardzo niejasny. Czas więc pokaże jak mocną czkawką odbije się opisany incydent.
Źródło: The Verge / Zdjęcie otwierające: unsplash.com (@pawel_czerwinski)