Fakt ten ma o wiele większe znaczenie, niż mogłoby się wydawać. Jestem bowiem wiernym użytkownikiem Windowsa praktycznie od samych początków moich informatycznych przygód. Wiernym jak pies, który wierność swą zachowuje mimo wszystko.
Coś tu nie gra
Mój komputer, który pełni obecnie rolę głównego narzędzia pracy, to leciwy już Lenovo Yoga 3-11. Mały konwertowalny laptop, który posiada nadal wystarczające do normalnej pracy parametry (8GB RAM, 120 GB SSD oraz Intel Core M 5y10c). Procesor jest w nim zdecydowanie najsłabszym ogniwem, choć charakter mojej pracy nie wymaga dużo więcej. Wszystko było w najlepszym porządku przez wiele miesięcy. Problemy zaczęły się już w kwietniu tego roku – April 2018 Update sprawił, że malutka Yoga zaczęła łapać zadyszkę.
Po wyjściu każdej dużej aktualizacji dokonywałem instalacji na czysto. Więc problem musi wynikać bezpośrednio z jakości kolejnej wersji systemu. Z October 2018 Update system jest praktycznie nie do użytku – oglądanie filmów w 1080p na YouTube graniczy z masochizmem, a nawet pisanie dokumentów w Wordzie stanowi dla komputera wyzwanie. Zastanawiałem się co jest grane – prostego rozwiązania nie znalazłem. Wpadłem więc na pomysł, że pora pójść chyba w inną, bardziej radykalną stronę.
Kierunek był właściwie tylko jeden – Linux
Będąc w gruncie rzeczy zielony w temacie otwarto-źródłowych systemów, wybrałem ten, który jest najpopularniejszy. Robiąc jednocześnie mały research odkryłem, że społeczność skupiona wokół Linuksa, gromadzi osoby z bardzo krytycznym usposobieniem.
Okazało się, że Ubuntu to najgorsza możliwa dystrybucja, a na pytanie o alternatywę przestawiano mi coraz to bardziej wymyślne nazwy wyjątkowo niszowych dystrybucji. Postanowiłem jednak posłuchać intuicji (oraz milionów użytkowników) i wybrałem Ubuntu.
Początkowo, będąc niepewnym tego, co mnie czeka, zdecydowałem się na opcję dual-boot, instalując Ubuntu obok Windowsa. Jednak po kilku dniach byłem już pewien – Windows wylatuje z dysku na dobre. Po tych kilku dniach mogę też z pełną odpowiedzialnością stwierdzić – to była najlepsza decyzja jaką mogłem podjąć.
Wygląda na to, że Yoga nadal ma tyle samo wigoru, jak w dniu, gdy ją uruchomiłem po raz pierwszy. Wszystkie problemy musiały więc dotyczyć samego systemu Windows. Potem okazało się, że niestety nie wszystkie. Zmiana systemu nie zlikwidowała problemu z mocnym throttlingiem procesora, czyli obniżeniem jego taktowania do absolutnego minimum. Jest to problem, który na Windowsie można rozwiązać stosując aplikację ThrottleStop, niestety okazało się, że na Ubuntu jest ona niedostępna, a alternatyw brak.
Postanowiłem się nie poddawać i z procesorem pracującym z zawrotnym taktowaniem 500 MHz, zacząłem szukać rozwiązania. Okazało się ono o wiele bardziej eleganckie niż w Windowsie, choć poza umiejętnością intensywnego Googlowania, wymaga również nieco znajomości obsługi linuksowego terminala. Problem rozwiązałem, a przygoda ta pokazała mi jeszcze jedną bardzo wartościową rzecz związaną z Linuksem – wspomnianą wcześniej specyficzną społeczność. Chyba nie ma takiego problemu z Pingwinem, dla którego rozwiązania nie znaleźlibyśmy gdzieś w Sieci.
Nowy system – nowe życie
Jeśli zaś chodzi o samą obsługę systemu i jego działaniu, to mogę o tym mówić praktycznie w samych superlatywach – system działa perfekcyjnie. Możliwości jego personalizacji są ogromne, a zabawa ze zmianą wyglądu mojego systemu przyniosła mi wspomnienia z czasów, gdy podobne rzeczy czyniłem z Windowsem XP.
Wymaga to nieco grzebania w systemie – to fakt. Ale wspomniana już bardzo profesjonalna społeczność sprawia, że prostych poradników na praktycznie każde zagadnienie, jest w Sieci mnóstwo. No i w Linuksie nie ma chyba takiej rzeczy, której nie dałoby się wykonać w Terminalu. Stał się on moim najlepszym przyjacielem.
Zaskoczyło mnie bardzo pozytywnie również to, że po instalacji nie musiałem się martwić o absolutnie żadne sterowniki! W przypadku Windowsa 10 October 2018 Update „na czysto” musiałem jeszcze przebrnąć przez proces ręcznej instalacji wielu sterowników. Tymczasem Ubuntu przywitało mnie gotowe do działania w stu procentach.
Jest też łyżka dziegciu
Jednak niestety nie może być tak różowo. Do początkowego, rozwiązanego potem problemu z procesorem, doszły inne, które na szczęście są detalami. 11-calowa Yoga posiada ekran Full HD, co jest dla Ubuntu, jak się okazało, bardzo problematyczne. Fakt, podobnie jest w Windowsie, który jednak całkowicie automatycznie ustawia odpowiednie skalowanie. Ubuntu ma z tym wyraźny problem, a domyślnie w ustawieniach są dwie możliwości – 100% lub 200%. Niestety obie nie wchodzą w grę.
Tak więc po raz kolejny przyszedł czas na Google. Rozwiązanie, nadal nie idealne, okazało się jednak bardzo proste. Wykorzystane w najnowszym Ubuntu środowisko Gnome, pozwala na szeroki zakres personalizacji za pomocą aplikacji Gnome Tweak (Dostrajanie środowiska Gnome). Skalowanie ustawione na 1,25 załatwiło sprawę. Niestety niektóre aplikacje nadal nie uwzględniają tych ustawień, a przykładem takiego zachowania jest Spotify, którego używam regularnie.
Od desperacji do nowej przyjaźni
Reasumując – po kilku dniach spędzonych z Ubuntu jestem nim zachwycony i to pomimo kilku zgrzytów. Paradoksalnie Windows 10, który z racji swojego rodowodu powinien zapewniać większą stabilność i jakość, miewa teraz spore problemy. System giganta z Redmond przechodzi obecnie spory kryzys. Miejmy nadzieję, że finalnie z niego wyjdzie, a Microsoft obudzi się z tego dziwnego letargu w jakim obecnie tkwi.
Problemy z Windows 10 jakie mnie spotkały zabrzmiały jak delikatna sugestia – „może pora na zmianę komputera?”. Na szczęście mogłem wybrać darmowe wyjście z tej sytuacji i zamiast zmienić komputer, zmieniłem system. Czy na zawsze? Muszę się jeszcze z Ubuntu dobrze poznać i sprawdzić, czy po kilku tygodniach nadal będzie działać taka samo dobrze jak teraz. Pierwsze wrażenia są naprawdę obiecujące. Jeśli o mnie chodzi – „To na pewno będzie rok Linuksa”.